Plan był taki, żeby trzema Gazikami pojeździć po ukraińskich górach. Niestety w ostatniej chwili pojawiło się kilka przeciwności i musieliśmy zmienić plany. Zmniejszyła się ilość uczestników i w związku z tym musieliśmy zrezygnować z jednego samochodu. Zdecydowaliśmy się też na skrócenie wyjazdu, dzięki czemu obeszło się bez „marnowania” dni urlopowych.
Okazało się też, że grupa dysponuje działką, na której możemy spędzić pierwszą noc. Gospodarze ugościli nas tradycyjną lufą i prażonkami. Bardzo szybko rozgorzała dyskusja na temat prawidłowej nazwy potrawy z żeliwnego kociołka. Wersji było kilka: pieczonki, duszonki, kociołek, prażonki.
Następnego dnia od rana jeździliśmy bez wytyczonej trasy, wyszukując ciekawe miejscówki. Bazę stanowiły ślady, które stworzyliśmy na poprzednich wyjazdach. Mieliśmy przygotowane najważniejsze punkty i roadbook. Na mapie brakowało jednak wielu łączników między tymi miejscami. Na szczęście grupa wykazała się kreatywnością i większość dnia spędziliśmy poza asfaltem, z dala od cywilizacji.
W odróżnieniu od wyjazdów firmowych, panowała bardzo swobodna atmosfera. Nikt nie pilnował harmonogramu, nie wiedzieliśmy gdzie i kiedy zjemy obiad (nie lunch), nie wiedzieliśmy gdzie rozbijemy namioty, a kolację kupiliśmy sobie w przypadkowym sklepie. Co ciekawe, nie skończyło się na srogiej reprymendzie organizatora i karach finansowych. Za to wszyscy wrócili zmęczeni, zakurzeni, poobijani, ale z bananem na twarzy.
Wieczór spędziliśmy nad jeziorem, przy ognisku. Grupa specjalna udała się na poszukiwania chrustu. Wrócili za jakiś czas, ciągnąc za samochodem suche badyle, idealnie nadające się do spalenia. Po raz kolejny, w ruch poszedł kociołek i kiełbaski. Namioty były już rozłożone, dzięki czemu po ciężkim dniu mogliśmy się zrelaksować na karimatach w sąsiedztwie ogniska.
Z radością stwierdziliśmy też, że pozytywny test przeszła nasza przyczepa. Nie bylibyśmy w stanie przewieźć takiej ilości sprzętu zachowując komfort w samochodach.